W sokolnickim dworze.
    W Kaźmierzu nie było jeszcze kolei Kazimierz Jarochowski, jako młody chłopiec wyruszał wówczas w świat po naukę. Dziś, gdy wracał do gniazda swoich pradziadów z młodym potomkiem, zastał tu nowych gospodarzy. Zmienił się świat. Zmieniło się oblicze Kaźmierza, a jednak duch, ten niezmienny pień narodu nie pozwolił się wyplenić, i rósł i potężniał jak druga świątynia Pańska.
A tam na wzgórzu, wznosiła się ona, pamiętająca wieki — świątynia.  Patrz, tam leżą prochy twoich przodków, - tam ślub brał dziad twój, tam mię ochrzcono-powiedział synowi i umilkł. Szli w stronę kościoła. Wiele Zmieniło się na świecie, ale w grobowcu Jarochowskich wszystko pozostało nietknięte. Jakaś niewiasta w czarnem jedwabiu spoczywa w spokoju. To prababka twoja - szepce ojciec - na polach Wrześni i Miłosławia ile łez otarła, ile ludziom pomogła. Była tam jakoby tchnieniem duszy anielskiej.
A obok, w trumnie leży szkielet w czarnej postrzępionej sukmanie. Jakaś martwota niema a potężna wieje z tych desek.  Virtuti Militari - spoczywa na piersiach pradziada, bohatera spod Ostrołęki. Podobno sam generał Kicki przed swem skonaniem przypiął mu order do piersi.
Szli drogą do Małych Sokolnik. Tryskające snopami promienie słoneczne, zdawały przypiekać do ramion ubrania. Tylko chwilami powiał chłodny wietrzyk, a dojrzałe żyto w niskich ukłonach prosiło się, aby zaczęto je ścinać, - w swej uniżoności zdawało się skarżyć na nowych gospodarzy, bo jakoś smutniej mu było....
Kroczyli na ziemi swoich ojców, którzy przeszło lat dwieście siedzieli tutaj dla dobra ojczyzny. Dziś Niemiec się tu panoszy.
Weszli do ogrodu, Jarochowski nie poznał go. Długa, świerkami wysadzana aleja prowadząca do dworu, zakończona po obu stronach kępami starych akacyj, znikła zupełnie. Wycięto świerki, wyrudowano drzewa owocowe, zniesiono klomby okalające dawniej tę piękną siedzibę, a miejsce ich zajęły zagony kartofli, marchwi i buraków. Tam, gdzie był przepyszny klomb kwiatowy przed wejściem do samego dworu leżała świeżo wyrzucona mierzwa. Okna we dworze zabito deskami, a w pokojach frontowych praktyczny kolonista urządził świniarnię. Jarochowski już nie poznał dworu, w pokojach dziadka i babki rozwalały się warchlaki, w saloniku, w którym wisiały piękne kopje Corregia, Rembrandta i oryginały Sarneckiego gdakały kury, w jadalni, która była świadkiem narad i poufnych zebrań w latach 1848 i 1863 pająki porozwieszały swe sieci i piętrzyły się całe góry kartofli, buraków, po których goniły się szczury, w kącie stały kłody z kapustą, wydzielające woń nieznośną. Ta jadalnia czyściutko zawsze utrzymana, była oczkiem u babci. Wielki stół dębowy przerzynał ją całą, otoczony szeregiem wysokich krzeseł.
    Jarochowskiemu stanęły w pamięci imieniny babki, na które zjeżdżano się z całej okolicy. Przed oczyma jego stanęli uczestnicy skromnej biesiady. Staruszek milutki, zapalny Żychliński z Pierska, oficer z roku 1830/31, obrońca generała Krukowieckiego, na którego samo nazwisko pani generałowa Węgierska dostawała spazmów i z którym o zdradę tegoż generała wieczną toczyła wojnę. Poważny a tak serdeczny Bogusław Łubieński z Kiączyna, jowialny Mierzyński z Lipnicy, z wyszukaną elegancją zawsze ubrany i markujący ostro każdy wyraz pułkownik Skarżyński z Wielkich Sokolnik i żona jego, wdowa po ministrze Rembielińskim, wielka pani w każdym calu, do której na powitanie z głębokim ukłonem dzieci przystępować musiały i wtedy dopiero, gdy dłoń wyciągnęła, wolno było koniuszki ucałować jej palców. Kazimierz Jarochowski, znakomity historyk czasów saskich, przybywający zawsze na matki imieniny a zdumiewający zebranych szaloną pamięcią nie tylko dat i wydarzeń historycznych, ale najróżnorodniejszych wypadków z życia i dziejów rodziny. We dworze panował nastrój patryjarchalny, bo wszystkich łączyła miłość.
    W tym wielkim pokoju, w którym ściany obwieszone były portretami w naturalnych wielkościach rodziny Jarochowskich, urządził gospodarz skład starych rupieci gospodarczych.
Poszli na wieś. Kolonizacja pruska pobudowała tutaj co kawałek czerwony dom. Piękne podwórze zachowało się wprawdzie w całości, ale należało do sześciu właścicieli, którzy z fajkami w ustach krążyli po niem.
    Jarochowskiemu przypomniała się jeszcze figura św. Jana; obrócił się szukając jej wśród wieńca rozłożystych dębów. Ale, ani figury, ani dębów już nie było.
Źródło "Gazeta Szamotulska" nr 96 z 19.08.1933 udostępniony przez Wielkopolską Bibliotekę Cyfrową http://www.wbc.poznan.pl

We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.